wtorek, 29 grudnia 2009

Odwrotna selekcja

Szukając świętego

Dzwonię do agencji castingowej. Widziałem kiedyś w telewizji człowieka, który żywi się ziemią i dżdżownicami, może więc i świętego znajdą.
- Bardzo ambitnie. Bardzo. Niestety, nigdy nie robiliśmy researchu w takiej sprawie.
- A jakbyście robili, to gdzie byście szukali?
- Mam za mało danych.
- A kto to według pana jest święty?
- Podejrzewam, że ktoś, kto by się nie zgłosił do castingu na świętego. (...)

---
Tomasz Kwaśniewski "Święci: tutaj takich nie ma", Duży Format - Gazeta Wyborcza, 24.12.2009 r.

poniedziałek, 19 października 2009

Wiara wbrew nadziei

Przeciw nadziei, co stoi na chmurze
Łez, prędkim wichrom rzuciwszy kotwicę,
I obrócony wzrok trzyma na burze
I nawałnice,
W niezgasłe gwiazdy ufam wśród zawiei
Przeciw nadziei.

Tak pieśniarz ślepy, gdy go noc otoczy,
Choć wie, że rankiem nie wzejdzie mu słońce,
Podnosi w niebo obłąkane oczy
I dłonie drżące
I mroki pije źrenicą zagasłą,
Wierząc w dnia hasło.

Wiem, odleciały te ptaki daleko,
Co nam na skrzydłach niosły chwały zorze,
I z rzek już naszych te wody nie cieką,
Które szły w morze...
I syn się karmi kłosami gorzkiemi
Z ojców swych ziemi.

Sam Bóg zagasił nad nami pochodnię
I na mogiły strząsnął jej popioły.
Idziem, jak idą bezdomne przechodnie,
Z zwiędłemi czoły,
A stopy naszej zasypuje ślady
Wicher zagłady...

Wiem, niech mi smętne echo nie powtarza
Tego, co wstydem pali i co boli.
Bom ja też rodem z wielkiego cmentarza
I z krwawej roli...
I ja też lecę jak ptak obłąkany
I wichrem gnany.

Przecież o zmierzchy skrzydłami bijąca
I piekieł naszych ogamiona sferą,
Oczyma szukam dnia blasków i słońca.
Contra spem - spero...
I w mogił głębi czuję życia dreszcze,
I ufam jeszcze...

Przeciw nadziei i przeciw pewności
Wystygłych duchów i śmierci wróżbitów
Wierzę w wskrzeszenie popiołów i kości,
W jutrznię błękitów...
I w gwiazdę ludów wierzę wśród zawiei,
Przeciw nadziei!

---
Contra spem spero, Maria Konopnicka

Ironia i hart ducha

Kilka tygodni później miałem przyjemność poznać pana Geista, jego córkę i żonę Rosemary. Miał ze sobą schludnie zrolowany numer "New York Timesa", chociaż nie wiedział, co to za czasopismo, o ile w ogóle wiedział, czym jest gazeta.

Był wypielęgnowany i schludnie ubrany, aczkolwiek jak mi później wyjaśniła córka, wymagało to dokładnego nadzoru, gdyż pozostawiony sam sobie spodnie mógłby włożyć tyłem do przodu, miałby kłopoty ze znalezieniem butów, golić chciałby się pastą do zębów i tak dalej.

Kiedy spytałem, jak się czuje, odparł: "Wydaje mi się, że zdrowie mi dopisuje", co przypomniało mi, że Ralph Waldo Emerson w stanie zaawansowanej demencji na takie pytania zwykł odpowiadać: "Znakomicie; straciłem wprawdzie władze umysłowe, ale czuję się świetnie".

---
"Muzykofilia", Oliver Sacks, s. 383, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2009

poniedziałek, 5 października 2009

Wielkie sekretne widowisko

Pamiętnik Jaffe’a

Pragnąłem być inny.

Przecież inni doszli do wielkich rzeczy od zera. Mesjasze, prezydenci, gwiazdy filmowe. Wydostawali się z błota jak ryby, które postanowiły chodzić. Wyrastały im nogi, oddychały powietrzem, stawały się czymś więcej niż przedtem.

Początkowo sprawdzanie listów to była beznadziejna mordęga. Sprawdzanie zawartości worków dzień po dniu – istne piekło.

Oddzielałem najpierw ciekawe przesyłki (wypchane koperty, brzęczące, perfumowane) od nieciekawych, potem prywatną korespondencję od urzędowej i bazgraninę od starannego pisma. Po tych przygotowaniach brałem się do otwierania kopert – w pierwszym tygodniu palcami, aż dorobiłem się odcisków, a później nożem o krótkim ostrzu, kupionym specjalnie w tym celu, wydłubując zawartość listów jak łowca pereł muszle w poszukiwaniu tych klejnotów. Najczęściej nie znajdowałem niczego, a czasem – jak obiecywał Homer – pieniądze lub czek, które sumiennie odnosiłem do szefa.

Spędzałem samotne godziny w Pokoju Niedoręczonych Listów. Z jakiegoś powodu to zajęcie zaczęło mi sprawiać przyjemność pod koniec trzeciego tygodnia, a pod koniec piątego zacząłem rozumieć.

Siedziałem na skrzyżowaniu dróg Ameryki.

Homer miał rację. Boston w stanie Massachusetts nie był geograficznym środkiem USA, ale jeśli chodzi o Urząd Pocztowy, to tak, jakby nim był.

Zbiegały się tu i krzyżowały drogi komunikacji pozostawiając swoje podrzutki, ponieważ żaden stan ich nie chciał. Te listy odsyłano z jednego wybrzeża na drugie, szukając kogoś, kto je otworzy, i nie znajdując chętnych. W końcu trafiały do mnie, do RANDOLPHA ERNESTA JAFFE’A – rozcinałem je moim małym nożykiem i rozpoznawałem prywatne oblicze narodu.

Były tam listy pełne miłości i listy pełne nienawiści, kartki, na których mężczyźni odrysowywali swoje nabrzmiałe członki, walentynki sporządzone ze swoich włosów łonowych, listy od żon szantażujących mężów, dziennikarzy, działaczy, prawników, karierowiczów, reklamy, listy samobójców, zaginione powieści, listy szczęścia, akta, nie doręczone prezenty, odrzucone prezenty, listy wysłane w świat po prostu jak butelki z samotnej wyspy, w nadziei, że nadejdzie pomoc; wiersze, groźby i przepisy kulinarne. Czego tam nie było. Ale to wszystko liczyło się najmniej. Chociaż czasem pociłem się z emocji nad listami miłosnymi, a przeglądając żądania okupu zastanawiałem się, czy nadawcy – nie otrzymawszy odpowiedzi – mordowali swoich zakładników, opowieści o miłości i nienawiści, zawarte w tych listach, zajmowały mnie tylko przelotnie. O wiele głębsze emocje budziła we mnie inna opowieść, którą niełatwo było ująć słowa.

Siedząc na skrzyżowaniu dróg zaczynałem rozumieć, że Ameryka ma swoje tajemne życie, którego przedtem nawet się nie domyślałem. Wiedziałem o miłości i śmierci. Miłość i śmierć to zwykłe komunały – bliźniacze obsesje piosenek i tanich przedstawień teatralnych. Ale było jeszcze inne życie, o którym napomykał co czterdziesty, pięćdziesiąty, setny list, a jeden na tysiąc mówił o nim z otwartością szaleńca. Kiedy autor listu mówił o tym wprost, nie wyjawiał całej prawdy, a tylko jej cząstkę; każdy z nich na swój własny szalony sposób wyrażał jakąś prawdę, która była prawie niewyrażalna.

Sprowadzała się ona do faktu, że świat nie była taki, jaki się wydawał. Nie był nawet taki w przybliżeniu. Jakieś siły (rządowe, religijne, ochrony zdrowia) sprzysięgły się, by ją ukryć i zamknąć usta tym, którzy byli jej świadomi bardziej niż inni, ale nie mogły zakneblować czy wtrącić do więzienia każdej z tych osób. Mimo, iż sieć zarzucono tak szeroko, niektórym spośród tych mężczyzn i kobiet udało się umknąć pogoni: znajdowali boczne drogi, by uciec przed prześladowcami, którzy tracili ich ślad; bezpieczne domy wzdłuż tych dróg, gdzie podobni im wizjonerzy przyjmowali ich chlebem i solą, gotowi skierować węszące psy gończe na fałszywy ślad. Ludzie ci nie ufali firmie Bell, nie używali telefonu. Nie ważyli spotykać się w grupach większych niż po dwie osoby, z obawy, że zwrócą na siebie uwagę. Ale pisali. Czasami wydawało się, że musieli pisać, jakby tajemnice, których strzegli, paliły ich żarem i musiały wydostać się na zewnątrz. Czasami było tak dlatego, że wiedzieli, iż myśliwi trafili już na ich ślad i nie zdołaliby w inny sposób opisać świata – światu, zanim ich schwytają, otumanią narkotykami i zamkną. Czasem nawet była w tych bazgrołach uciecha wywrotowca, który umyślnie wysyłał niewyraźnie zaadresowany list w nadziei, że zabije potężnego klina jakiemuś niczego nieświadomemu obywatelowi, kiedy przypadek odda list w jego ręce. Niektóre z tych korespondencji były pisane metodą strumienia świadomości; inne precyzyjnie, metodą niemal kliniczną, opisywały jak obrócić świat na nice przez magię seksu lub dietę grzybową. Mówiły o wykryciu niezidentyfikowanych obiektów latających i kultach zombie, o ewangelistach z planety Wenus i mediach, nawiązujących kontakt ze zmarłymi za pomocą radia. Ale po kilku miesiącach, spędzonych na studiowaniu tych listów (bo to były prawdziwe studia; byłem jak człowiek, zamknięty pośród księgozbioru, opisującego rzeczy ostateczne), zacząłem dostrzegać prawdę ukrytą za tymi niedorzecznościami. Rozszyfrowałem kod lub też zrozumiałem z niego dostatecznie wiele, by nie zaznać więcej spokoju.

Nie irytowałem się, gdy Homer codziennie otwierał drzwi, każąc wnieść następne pół tuzina pojemników z listami; przeciwnie, cieszył mnie ten napływ korespondencji. Im więcej listów, tym więcej wskazówek; im więcej wskazówek, tym więcej nadziei na rozświetlenie tajemnicy. W miarę, jak tygodnie rosły w miesiące, a zima łagodnie przechodziła w wiosnę, utwierdzałem się w przekonaniu, że nie chodziło tu o kilka różnych tajemnic – ale o jedną. Ludzie, piszący o zasłonie i o tym, jak ją odsunąć, znajdowali swoją własną drogę do objawienia, każdy posługiwał się własną metodą i metaforą; jednak przez tę kakofonię usiłował się przebić jeden hymn.

Nie był to hymn o miłości. W każdym razie nie tej, którą znają ludzie sentymentalni. Nie był to również hymn śmierci w dosłownym znaczeniu tego słowa. Mówił on – bez ściśle określonego porządku – coś o rybach i o morzu (czasem o Morzu Mórz) i o trzech wiodących do niego drogach; o marzeniach i snach (mówił o tym bardzo wiele); i o wyspie, którą Platon nazwał Atlantydą, ale od początku wiedział, że była czymś innym. Mówił o końcu Świata, który właśnie miał się zacząć. I mówił o sztuce.

A raczej o Sztuce.

Spośród wszystkich kodów, nad którymi najwięcej łamałem sobie głowę, ale do niczego nie doszedłem. Mówiono o Sztuce na wiele różnych sposobów. Wielkie Ostateczne Dzieło. Zakazany Owoc. Rozpacz da Vinci. Kawałek Tortu. Strzał w Dziesiątkę. Określano Sztukę na wiele sposobów, ale Sztuka była jedna. I (w tym tkwiła tajemnica) – nie było Artysty.

---
Moja parafraza rozmyślań Randolpha Ernesta Jaffe'a, przygotowana na potrzeby sesji "Zewu Cthulhu", pochodząca z książki "Wielkie sekretne widowisko", Clive Barker, Wydawnictwo Rebis, 1994 r.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Delikatność a kategoryzacja

Wypowiedź:
"Czy odczuwasz niepokój, słysząc o coraz większych prawach dla zboczenia, które jest zagrożeniem dla rodziny, zawierania nowych małżeństw i wychowania dzieci?
- Takie pytanie usłyszeli wierni diecezji płockiej podczas katechezy poświęconej homoseksualizmowi. Katechezy to pomysł byłego biskupa płockiego Stanisława Wielgusa, który chciał podnieść kulturę religijną wiernych. Ostatnią katechezę opracował ks. Czesław Stolarczyk, wicedziekan płoński."

Komentarz:
Ks. Mieczysław Kożuch, mistrz nowicjatu jezuitów, psycholog i filozof, duchowy doradca osób o skłonnościach homoseksualnych

- Stanowisko Kościoła wobec homoseksualizmu i czynów homoseksualnych jest doskonale znane. Sugeruję jednak delikatność i wrażliwość w tej materii i nieużywanie ostrych sformułowań, aby nie odnieść skutku odwrotnego do zamierzonego, czyli oddalenia się osoby o skłonnościach homoseksualnych od Kościoła. Homoseksualista nie jest większym grzesznikiem niż np. złodziej. I jak każdy ma szansę na zbawienie, jeśli będzie wierzył w Boga.

---
"O homoseksualizmie przed mszą", Gazeta Wyborcza, 28 sierpnia 2009 r.

piątek, 24 lipca 2009

Maksymalizm Kościoła

Ewa Winnicka: Ale prezerwatywa działa inaczej, nie dopuszcza do zapłodnienia.

o. Mirosław Pilśniak: Kościół ma wobec prezerwatywy zastrzeżenia innej natury. Chodzi o godność i wartość osób. Nauka Kościoła postuluje w dziedzinie seksu maksymalizm. Jeśli człowiek nie jest zawsze traktowany z całą miłością, z poszanowaniem całej jego istoty, to jest traktowany źle. Jeśli lekceważymy jego płodność, to całą osobę lekceważymy. To przekonanie wynika z etyki osoby, której źródłem są też dla Jana Pawła filozofowie: Max Scheller, Kant, święty Tomasz.

---
"Zajrzeć pod pianę", rozmowa z o. Mirosławem Pilśniakiem, prezesem Fundacji Sto Pociech, duszpasterzem ruchu Spotkania Małżeńskie, wykładowcą teologii rodziny i etyki w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów, o seksie, cielesności i wpływie dr Półtawskiej na doktrynę Kościoła, Polityka nr 29 z 18 lipca 2009 r.

czwartek, 14 maja 2009

Paradoks zmiany

Trzeba wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu.
-- przypisywane Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord

Także:
Plus ça change, plus c'est la même chose.
Im bardziej rzeczy (sprawy) się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same.
-- przypisywane Jean-Baptiste Alphonse Karr

wtorek, 5 maja 2009

Przewrotna strategia

Nie jest łatwo programować z myślą o PLAYSTATION 3. Nie powiedziałbym, że ma ona nieskończone moce przerobowe, ale na pewno jest w co się wgryzać. Nawet naszym własnym studiom ujarzmienie jej mocy zajmie sporo czasu.

Specjalnie nie oferujemy programistom łatwych rozwiązań, gdyż każdy mógłbym wówczas od samego początku wycisnąć ze sprzętu ostatnie soki. I co dalej?

---
Kazuo "Ridge Racer" Hirai odsłaniając strategię Sony, magazyn Neo Plus, kwiecień 2009

Sukces rodzi porażkę

24 kwietnia 2009 w Krakowie, na festiwalu Off Plus Camera miała miejsce premiera filmu Xawerego Żuławskiego "Wojna polsko-ruska", na podstawie książki Doroty Masłowskiej. (...)


W przypadku Żuławskiego, do pewnego stopnia chodzi o to samo, co w przypadku samej Masłowskiej. Debiut, czyli film "Chaos" bezdyskusyjnie był obietnicą sporego talentu. Pytanie natomiast brzmiało, czy nadejdzie też drugie, lepsze dzieło ugruntowujące pozycję młodego artysty czy młodej pisarki. Skromnym zdaniem piszącego te słowa, film udał się bardzo. I dlatego będzie trudno o komercyjny sukces. Niezwykle trudno.

---
"W gabinecie krzywych zwierciadeł", Marcina Sawickiego recenzja filmu Xawerego Żuławskiego „Wojna polsko-ruska", 26 kwietnia 2009 r.

niedziela, 1 lutego 2009

Etyczna geneza zarządzania projektami

Genezy współczesnego zarządzania projektami można dopatrzyć się już XV-wiecznej reformacji protestanckiej. Protestanci, a następnie purytanie, do bliskich sobie idei zaliczali:

1. Redukcjonizm – usuwanie zbytecznych elementów procesów czy "ceremonii" (ceregieli), a następnie dzielenie procesów na mniejsze części w celu ich jak najlepszego przyswojenia i zrozumienia.

2. Indywidualizm – przeświadczenie o tym, że jesteśmy jednostkami niezależnymi i aktywnymi, które mogą podejmować różnorodne ryzyka.

3. Etykę pracy – do czasu rewolucji protestanckiej większość ludzi uznawała pracę za zło konieczne (lub co najwyżej jedynie jako środek do celu). Dla protestantów służba Bogu oznaczała aktywne uczestnictwo w ziemskich wydarzeniach i pracę na rzecz ich kształtowania, rozumianą jako część boskiego planu stworzenia i zarazem cel każdej jednostki.

Idee powyższe zostały włączone w filozofie liberalizmu gospodarczego (koncepcje rozwoju własnego interesu i dbania o niego oraz niewidzialnej ręki rynku) oraz newtonianizmu (natura jako harmonijny mechanizm, którego badanie części prowadzi do zrozumienia całości), a następnie tayloryzmu i rozwoju klasycznej szkoły nauki o zarządzaniu.

---
Swobodne tłumaczenie fragmentu artykułu "The Origins of Modern Project Management", Patrick Weaver, Mosaic Project Services Pty Ltd, kwiecień 2007 r.

środa, 21 stycznia 2009

Roztargnienie bywa bolesne w skutkach

Robert Mazurek: Roztargnienie bywa bolesne w skutkach.

Artur Andrus: Mistrzostwem była rozmowa pewnej dziennikarki radiowej z Wiesławem Michnikowskim. Aktor dał się namówić na wywiad, a ona zaczyna tak: "W naszym mieście z gościnnymi występami przebywa Edward Dziewoński. Chciałam pana zapytać...". I Michnikowski bez mrugnięcia okiem występował w roli Dziewońskiego, opowiadał, jak to zakładał kabaret "Dudek", grał w "Eroice" i Teatrze Syrena, a na koniec dodał, że chciałby pozdrowić słuchaczy i sprostować, że nie nazywa się Edward Dziewoński, tylko Wiesław... Gołas. To powinno trafić do muzeum dziennikarstwa polskiego.

RM: Obok wywiadu dziennikarki z Bydgoszczy, która postanowiła przygwoździć Jarosława Kaczyńskiego i spytała go na żywo: "Czemu inwigilował pan prawicę?".

AA: Tu ciekawy musiał być wyraz twarzy Kaczyńskiego, bo ona zapewne uważała, że wszystko jest w porządku. Nic chyba nie przebije jednak słynnego pytania do Władysława Bartoszewskiego: "Panie profesorze, w czasie II wojny światowej zginęło sześć milionów Żydów. Dużo to czy mało?".

---
"Chałturzyłem z panienkami", Wywiad z Arturem Andrusem, Dziennik.pl, 31 maja 2008 r.

sobota, 3 stycznia 2009

Wróżbici w mniejszości

Największe ryzyko wynika z faktu, że pośrednicy (wróżbici) mogą się mylić. Może także dochodzić między nimi do rywalizacji prowadzącej do fatalnych konsekwencji; autora Księgi Daniela cieszy egzekucja wszystkich pokonanych przez Daniela proroków chaldejskich.

Sennacherib podzielił wróżbitów na grupy i tylko ich jednomyślne oświadczenie zostało uznane za wiążące; cóż by się jednak stało, gdyby powstały między nimi różnice zdań? Herodot opowiada o postępowaniu Scytów w przypadku choroby króla. Wzywają wówczas trzech wróżbiarzy, którzy z reguły mówią, że ktoś złożył fałszywą przysięgę "na ognisko króla", co spowodowało jego chorobę. Jeśli oskarżony zaprzecza swej winie, wzywa się kolejnych sześciu wróżbiarzy, i procedura się powtarza, dopóki większość głosów nie wskaże na prawdziwego winowajcę. Następnie pali się na stosie wróżbitów, którzy znaleźli się w mniejszości.

---
"Stwarzanie świętości: Ślady biologii we wczesnych wierzeniach religijnych", Burkert Walter, s. 159-160, Wydawnictwo Homini, Kraków 2006

Instynkt a premedytacja

(...) Niewątpliwie mniej znany jest obecnie pewien niecodzienny rytuał dziewiętnastowieczny. Złodzieje w Niemczech i Austrii, prawdopodobnie w całej Europie, wierzyli, że zabezpieczą się przed pościgiem i wyśledzeniem, jeśli zostawią swój kał na miejscu przestępstwa, i postępowali zgodnie z tym przekonaniem. Biologiczna reakcja na panikę w przerażającej sytuacji zmieniła się w magię atropaiczną; to, co mogło się zdarzyć instynktownie, czyni się z premedytacją. Praktyka ta jest ważna ze względu na współgranie programu biologicznego, zabobonnego, choć świadomego rytuału magicznego i racjonalnej kontroli sytuacji.

Zabobon zrodził się z chwilą, gdy akt defekacji został zreinterpretowany i przypisano mu magiczną skuteczność za sprawą nieoczywistej przyczynowości. W religii greckiej bogini Hekate, którą można określić jako wcielenie paniki ogarniającej nas w mroku, jest "zjadaczką ekskrementów", borborophorba.

---
"Stwarzanie świętości: Ślady biologii we wczesnych wierzeniach religijnych", s. 71-72, Burkert Walter, Wydawnictwo Homini, Kraków 2006