poniedziałek, 19 października 2009

Wiara wbrew nadziei

Przeciw nadziei, co stoi na chmurze
Łez, prędkim wichrom rzuciwszy kotwicę,
I obrócony wzrok trzyma na burze
I nawałnice,
W niezgasłe gwiazdy ufam wśród zawiei
Przeciw nadziei.

Tak pieśniarz ślepy, gdy go noc otoczy,
Choć wie, że rankiem nie wzejdzie mu słońce,
Podnosi w niebo obłąkane oczy
I dłonie drżące
I mroki pije źrenicą zagasłą,
Wierząc w dnia hasło.

Wiem, odleciały te ptaki daleko,
Co nam na skrzydłach niosły chwały zorze,
I z rzek już naszych te wody nie cieką,
Które szły w morze...
I syn się karmi kłosami gorzkiemi
Z ojców swych ziemi.

Sam Bóg zagasił nad nami pochodnię
I na mogiły strząsnął jej popioły.
Idziem, jak idą bezdomne przechodnie,
Z zwiędłemi czoły,
A stopy naszej zasypuje ślady
Wicher zagłady...

Wiem, niech mi smętne echo nie powtarza
Tego, co wstydem pali i co boli.
Bom ja też rodem z wielkiego cmentarza
I z krwawej roli...
I ja też lecę jak ptak obłąkany
I wichrem gnany.

Przecież o zmierzchy skrzydłami bijąca
I piekieł naszych ogamiona sferą,
Oczyma szukam dnia blasków i słońca.
Contra spem - spero...
I w mogił głębi czuję życia dreszcze,
I ufam jeszcze...

Przeciw nadziei i przeciw pewności
Wystygłych duchów i śmierci wróżbitów
Wierzę w wskrzeszenie popiołów i kości,
W jutrznię błękitów...
I w gwiazdę ludów wierzę wśród zawiei,
Przeciw nadziei!

---
Contra spem spero, Maria Konopnicka

Ironia i hart ducha

Kilka tygodni później miałem przyjemność poznać pana Geista, jego córkę i żonę Rosemary. Miał ze sobą schludnie zrolowany numer "New York Timesa", chociaż nie wiedział, co to za czasopismo, o ile w ogóle wiedział, czym jest gazeta.

Był wypielęgnowany i schludnie ubrany, aczkolwiek jak mi później wyjaśniła córka, wymagało to dokładnego nadzoru, gdyż pozostawiony sam sobie spodnie mógłby włożyć tyłem do przodu, miałby kłopoty ze znalezieniem butów, golić chciałby się pastą do zębów i tak dalej.

Kiedy spytałem, jak się czuje, odparł: "Wydaje mi się, że zdrowie mi dopisuje", co przypomniało mi, że Ralph Waldo Emerson w stanie zaawansowanej demencji na takie pytania zwykł odpowiadać: "Znakomicie; straciłem wprawdzie władze umysłowe, ale czuję się świetnie".

---
"Muzykofilia", Oliver Sacks, s. 383, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2009

poniedziałek, 5 października 2009

Wielkie sekretne widowisko

Pamiętnik Jaffe’a

Pragnąłem być inny.

Przecież inni doszli do wielkich rzeczy od zera. Mesjasze, prezydenci, gwiazdy filmowe. Wydostawali się z błota jak ryby, które postanowiły chodzić. Wyrastały im nogi, oddychały powietrzem, stawały się czymś więcej niż przedtem.

Początkowo sprawdzanie listów to była beznadziejna mordęga. Sprawdzanie zawartości worków dzień po dniu – istne piekło.

Oddzielałem najpierw ciekawe przesyłki (wypchane koperty, brzęczące, perfumowane) od nieciekawych, potem prywatną korespondencję od urzędowej i bazgraninę od starannego pisma. Po tych przygotowaniach brałem się do otwierania kopert – w pierwszym tygodniu palcami, aż dorobiłem się odcisków, a później nożem o krótkim ostrzu, kupionym specjalnie w tym celu, wydłubując zawartość listów jak łowca pereł muszle w poszukiwaniu tych klejnotów. Najczęściej nie znajdowałem niczego, a czasem – jak obiecywał Homer – pieniądze lub czek, które sumiennie odnosiłem do szefa.

Spędzałem samotne godziny w Pokoju Niedoręczonych Listów. Z jakiegoś powodu to zajęcie zaczęło mi sprawiać przyjemność pod koniec trzeciego tygodnia, a pod koniec piątego zacząłem rozumieć.

Siedziałem na skrzyżowaniu dróg Ameryki.

Homer miał rację. Boston w stanie Massachusetts nie był geograficznym środkiem USA, ale jeśli chodzi o Urząd Pocztowy, to tak, jakby nim był.

Zbiegały się tu i krzyżowały drogi komunikacji pozostawiając swoje podrzutki, ponieważ żaden stan ich nie chciał. Te listy odsyłano z jednego wybrzeża na drugie, szukając kogoś, kto je otworzy, i nie znajdując chętnych. W końcu trafiały do mnie, do RANDOLPHA ERNESTA JAFFE’A – rozcinałem je moim małym nożykiem i rozpoznawałem prywatne oblicze narodu.

Były tam listy pełne miłości i listy pełne nienawiści, kartki, na których mężczyźni odrysowywali swoje nabrzmiałe członki, walentynki sporządzone ze swoich włosów łonowych, listy od żon szantażujących mężów, dziennikarzy, działaczy, prawników, karierowiczów, reklamy, listy samobójców, zaginione powieści, listy szczęścia, akta, nie doręczone prezenty, odrzucone prezenty, listy wysłane w świat po prostu jak butelki z samotnej wyspy, w nadziei, że nadejdzie pomoc; wiersze, groźby i przepisy kulinarne. Czego tam nie było. Ale to wszystko liczyło się najmniej. Chociaż czasem pociłem się z emocji nad listami miłosnymi, a przeglądając żądania okupu zastanawiałem się, czy nadawcy – nie otrzymawszy odpowiedzi – mordowali swoich zakładników, opowieści o miłości i nienawiści, zawarte w tych listach, zajmowały mnie tylko przelotnie. O wiele głębsze emocje budziła we mnie inna opowieść, którą niełatwo było ująć słowa.

Siedząc na skrzyżowaniu dróg zaczynałem rozumieć, że Ameryka ma swoje tajemne życie, którego przedtem nawet się nie domyślałem. Wiedziałem o miłości i śmierci. Miłość i śmierć to zwykłe komunały – bliźniacze obsesje piosenek i tanich przedstawień teatralnych. Ale było jeszcze inne życie, o którym napomykał co czterdziesty, pięćdziesiąty, setny list, a jeden na tysiąc mówił o nim z otwartością szaleńca. Kiedy autor listu mówił o tym wprost, nie wyjawiał całej prawdy, a tylko jej cząstkę; każdy z nich na swój własny szalony sposób wyrażał jakąś prawdę, która była prawie niewyrażalna.

Sprowadzała się ona do faktu, że świat nie była taki, jaki się wydawał. Nie był nawet taki w przybliżeniu. Jakieś siły (rządowe, religijne, ochrony zdrowia) sprzysięgły się, by ją ukryć i zamknąć usta tym, którzy byli jej świadomi bardziej niż inni, ale nie mogły zakneblować czy wtrącić do więzienia każdej z tych osób. Mimo, iż sieć zarzucono tak szeroko, niektórym spośród tych mężczyzn i kobiet udało się umknąć pogoni: znajdowali boczne drogi, by uciec przed prześladowcami, którzy tracili ich ślad; bezpieczne domy wzdłuż tych dróg, gdzie podobni im wizjonerzy przyjmowali ich chlebem i solą, gotowi skierować węszące psy gończe na fałszywy ślad. Ludzie ci nie ufali firmie Bell, nie używali telefonu. Nie ważyli spotykać się w grupach większych niż po dwie osoby, z obawy, że zwrócą na siebie uwagę. Ale pisali. Czasami wydawało się, że musieli pisać, jakby tajemnice, których strzegli, paliły ich żarem i musiały wydostać się na zewnątrz. Czasami było tak dlatego, że wiedzieli, iż myśliwi trafili już na ich ślad i nie zdołaliby w inny sposób opisać świata – światu, zanim ich schwytają, otumanią narkotykami i zamkną. Czasem nawet była w tych bazgrołach uciecha wywrotowca, który umyślnie wysyłał niewyraźnie zaadresowany list w nadziei, że zabije potężnego klina jakiemuś niczego nieświadomemu obywatelowi, kiedy przypadek odda list w jego ręce. Niektóre z tych korespondencji były pisane metodą strumienia świadomości; inne precyzyjnie, metodą niemal kliniczną, opisywały jak obrócić świat na nice przez magię seksu lub dietę grzybową. Mówiły o wykryciu niezidentyfikowanych obiektów latających i kultach zombie, o ewangelistach z planety Wenus i mediach, nawiązujących kontakt ze zmarłymi za pomocą radia. Ale po kilku miesiącach, spędzonych na studiowaniu tych listów (bo to były prawdziwe studia; byłem jak człowiek, zamknięty pośród księgozbioru, opisującego rzeczy ostateczne), zacząłem dostrzegać prawdę ukrytą za tymi niedorzecznościami. Rozszyfrowałem kod lub też zrozumiałem z niego dostatecznie wiele, by nie zaznać więcej spokoju.

Nie irytowałem się, gdy Homer codziennie otwierał drzwi, każąc wnieść następne pół tuzina pojemników z listami; przeciwnie, cieszył mnie ten napływ korespondencji. Im więcej listów, tym więcej wskazówek; im więcej wskazówek, tym więcej nadziei na rozświetlenie tajemnicy. W miarę, jak tygodnie rosły w miesiące, a zima łagodnie przechodziła w wiosnę, utwierdzałem się w przekonaniu, że nie chodziło tu o kilka różnych tajemnic – ale o jedną. Ludzie, piszący o zasłonie i o tym, jak ją odsunąć, znajdowali swoją własną drogę do objawienia, każdy posługiwał się własną metodą i metaforą; jednak przez tę kakofonię usiłował się przebić jeden hymn.

Nie był to hymn o miłości. W każdym razie nie tej, którą znają ludzie sentymentalni. Nie był to również hymn śmierci w dosłownym znaczeniu tego słowa. Mówił on – bez ściśle określonego porządku – coś o rybach i o morzu (czasem o Morzu Mórz) i o trzech wiodących do niego drogach; o marzeniach i snach (mówił o tym bardzo wiele); i o wyspie, którą Platon nazwał Atlantydą, ale od początku wiedział, że była czymś innym. Mówił o końcu Świata, który właśnie miał się zacząć. I mówił o sztuce.

A raczej o Sztuce.

Spośród wszystkich kodów, nad którymi najwięcej łamałem sobie głowę, ale do niczego nie doszedłem. Mówiono o Sztuce na wiele różnych sposobów. Wielkie Ostateczne Dzieło. Zakazany Owoc. Rozpacz da Vinci. Kawałek Tortu. Strzał w Dziesiątkę. Określano Sztukę na wiele sposobów, ale Sztuka była jedna. I (w tym tkwiła tajemnica) – nie było Artysty.

---
Moja parafraza rozmyślań Randolpha Ernesta Jaffe'a, przygotowana na potrzeby sesji "Zewu Cthulhu", pochodząca z książki "Wielkie sekretne widowisko", Clive Barker, Wydawnictwo Rebis, 1994 r.